Rozdział 1 – Strzelcy

Jasny księżyc świecił na nocnym niebie, przebijając się swoimi promieniami między koronami drzew. Wokół panowała cisza, która co jakiś czas była przerywana nieśmiałym szumem pobliskiej rzeki. Niewielka, ledwo widoczna wydeptana droga nie wskazywała, by jakikolwiek wędrowiec tedy uczęszczał. W pewnym momencie cisze przerwał szelest przedzierania się przez gałęzie. Po chwili na drogę weszły trzy postacie. Wszystkie były przyodziane w czarną, sztywną, skórzaną zbroję, do której był podpięty najróżniejszego rodzaju ekwipunek. Pierwsze rzeczy rzucające się w oczy to złożony w pół łuk na plecach oraz niewielka kusza przypięta do pasa. Cała trójka miała ciemne włosy, a twarze były zakryte pod czarnymi szalami.
Dwoje z nowo przybyłych, pomimo pustej drogi, poruszały się ostrożnie i z wielką uwagą stawiały kroki. Trzecia, najwyraźniej nie podzielała zachowania swoich towarzyszy i najzwyczajniej w świecie się przeciągnęła, ziewając przy tym ospale.
- Willard do cholery! To nie spacer! – powiedziała przytłumionym, ale wyraźnym tonem pierwsza postać.
Przybysz na dźwięk swojego imienia, obrócił się do rozmówcy i wyjął twarz spod szala. Był blady i gdzieniegdzie zniszczona cera dawała znać o długich nocach spędzonych na zimnym powietrzu, a w brązowych oczach dawało się wyczuć iskrę szaleństwa. Na prawym policzku była widoczna niewielka blizna idąca od szyi prawie pod same oko. Po chwili na jego twarzy pojawił się drwiący uśmieszek.
- Co się kurwa przyjmujesz Henryku? Wokół zajebanej duszy nie ma, a ty srasz jakbyśmy na akcje szli. I do kurwy nędzy – miałeś mi mówić Will! – odparł luźno.
- Willard! Bacz się na słowa!
- No kurwa, mówiłem prze…
- Hej, chłopaki, spokój. – odezwała się trzecia, do tej pory milcząca postać.
Wyprostowała się wzorem Willarda i także odsłoniła twarz. Był to tak samo młody mężczyzna, jak jego kolega. Twarz miał o wiele lepiej zadbaną, lecz też rzucało się w oczy parę pomniejszych blizn wokół swojego oblicza. Po dłuższym oględzinach, można było stwierdzić, że włosy miał naturalnie blond, a były tylko przefarbowane na ciemniejsze.
- Co Markus? Nie zgadzasz się? – zapytał Willard nowego rozmówce.
- W końcu idziemy do stolicy się zameldować, więc jakaś powaga się należy. A Will też ma racje, już jesteśmy dosyć daleko od bazy, więc możemy trochę spuścić z tonu. – odpowiedział, starając się załagodzić spór.
- No widzisz? I co się kurwa rzucasz od razu!
- Willard!… a zresztą… – odparł Henryk z opadającymi ramionami.
W końcu i on zdjął swój szal. Jego twarz było podobna do dwójki pozostałych, lecz on miał oczy błękitne. Z końcówek jego włosów przebijał się rudy kolor, zdradzając, że też są przefarbowane. Wokół jego szyi, pod szalem, można było zauważyć dosyć grubą, przewiązaną wokół ciemną linę. Był to jego warkocz. Odetchnął z ulgą, gdy w końcu mógł zaciągnąć powietrza bez szmaty na ustach.
- Heh, kiedyś zginiemy za takie niedbalstwo… – stwierdził i poszedł przodem.
- I tak byśmy wywinęli orła, w końcu wpierdolili nas do kordonu reprezentacyjnego! – odparł Willard, chichocząc z własnej tezy.
- Taa, niezbyt to chwalebne dla Strzelca… – dodał Markus
Szli tak przez chwilę w ciszy. Każdy mimowolnie stawiał kroki, starając się rozłożyć ciężar równomiernie na całą stopę. Dzięki takiemu zabiegowi, ich chód wychodził prawie bezszelestny na świeżej trawie, po której stąpali. Lata ćwiczeń i treningu doprowadziły do podświadomego wykonywania tych czynności. Każdy z nich codziennie musiał przejść czterogodzinną ścieżkę zdrowia, do której zaliczały się wszelkiego rodzaju akrobacje, wspinaczka, skradanie, walka wręcz oraz podstawowy zestaw ćwiczeń. Na jej końcu musieli wystrzelić z łuku i kuszy po cztery razy na ruchomy cel oddalony od nich o dobre kilkaset metrów. Żeby być uznanym za w pełni sił, trafienia musiały być bezbłędne, najlepiej w to samo miejsce.
- A więc… Willard, dlaczego tym razem? – zapytał nieśmiało Henryk.
- Sam piłeś ze mną, a teraz się kurwa pytasz? Przecież wszyscy oblewali rocznice zbudowania Gilidrewu, a my jak zwykle musieliśmy się złapać za jaja i chlać na wyścigi kto pierwszy! – rzucił prawie jednym tchem.
Henryk nagle sobie przypomniał co robił owej nocy i się zaczerwienił na twarzy. Takie zachowanie nie wypadało człowiekowi z jego pochodzeniem. Dodatkowo zdał sobie sprawę, dlaczego spadł z kładki przy biegu pod górę na ścieżce zdrowia. Chociaż pocieszała go myśl, że Willard lepszy nie był – przewrócił się kiedy próbował strącić kopnięciem nóż, by nim rozpętać związane ręce.
- No dobrze… trochę masz w tym racji… – w końcu odparł Henryk.
- Że ty do jasnej cholery mi tą racje zawsze tak późno podwalasz… – odburknął Will.
- A ty Markus? Dlaczego cię przydzielili na dzisiejszy oddział reprezentacyjny? – dodał Henryk szukając zmiany tematu.
Markus jakby drgnął. Powoli obrócił głowę i spojrzał swoim towarzyszom prosto w oczy. Rozchylił i zamknął usta parę razy, by odpowiedzieć, lecz nie wydobył żadnego dźwięku. W końcu opuścił głowę i odpowiedział cicho, lecz na tyle wyraźnie, żeby go usłyszeli.
- Chybiłem…
Zapadła cisza. Dwoje towarzyszy znów zwrócili swoją uwagę na drogę przed sobą i cała trójka szła równym krokiem w ciszy. W końcu Willard przełknął ślinę.
- Trudno, każdemu zdarza się gówno…
Henryk nie odezwał się. Wiedział jaki to był wstyd dla Strzelca, by nie trafić w cel na końcu ścieżki zdrowia. Przez dalszą drogę szli w milczeniu.
Godzinę później dotarli na otwartą polane, na granicy lasu. Teraz wyraźnie było widać rozległą rzekę, oraz sam cel ich podróży.
- No panowie! – Odezwał się Henryk, który jakby rozpromieniał na widok przed sobą. – Widać już miasto Astara! Witam przed murami stolicy!
Cała trójka podziwiała teraz widok największego miasta królestwa Estarii. Przed nimi rozpościerał po horyzoncie ogromny mur obronny półkolem obiegający kawał ziemi na skraju brzegu rzeki. Znad niego wystawały majestatyczne wieże strażnicze przeróżnej wysokości, które jaśniały na biało w blasku księżyca. Dalej było widać katedrę oraz dzwonnicę górującą nad okolicą swoją dostojnością oraz pięknym wykonaniem. Od tego widowiska w stronę drugiego brzegu prowadziły trzy wielkie mosty, które miały swoje własne budynki, a po drugiej stronie rozpościerała się druga strona okręgu murów. Środkowa przeprawa była przerwana w połowie, przez sztuczną wyspę, będąca jednocześnie największym widowiskiem. Z nurtu rwącej rzeki wystawały mury monumentalnego zamku z kilkunastoma wieżyczkami i budynkami, który swoim osobliwym majestatem łączył obie części miasta.
Henryk wyprostował prawe ramie i wskazał na górującą budowlę na środku rzeki.
- To jest nasz cel… siedziba króla… – stwierdził z uśmiechem na twarzy.

Leave a Reply