Rozdział 1 – Przybysz

Noc przelewała się po ciemnym niebie, a jedyne źródło światła stanowił wielki księżyc w pełni. Strażnik ziewnął ospale w żelazną rękawice swojego opancerzenia. Stało ich dwóch na straży, z jednej strony czekając litościwie na zmianę warty, a z drugiej dziękując niebiosom. Nie chcieliby czynić służby po wewnętrznej stronie murów, za bramą…
Po paru dłuższych chwilach, jeden z nich ocknął się z zaspania dostrzegając ruch w ciemnościach. Ruszała się niewielka, niemal czarna sylwetka. Łagodnym krokiem szedł przez most nad fosą, a stukot od cholew butów było słychać dźwięcznie po drewnianym deskach przeprawy. W końcu, z bliższej odległości i z pomocą pochodni, rozpoznali w przybyszu człowieka ubranego na czarno. Wartownicy momentalnie odzyskali trzeźwość i szczęknęły wyjmowane miecze.
– Stój! Kto idzie?!
Postać przystanęła na parę metrów przed nimi. Był trochę niższy od ogółu, w dodatku szczupły. Miał na sobie niemal kruczoczarny płaszcz z długimi rękawami i wysokim kołnierzem, który się idealnie komponował czupryną tego samego koloru, która sięgała mu do połowy szyi. Z powodu ciasno zawiązanego ciemnozielonego szala, z twarzy było widać jedynie nos i parę dwóch czerwonych oczu. Postać dźwigała ze sobą dosyć sporą, brunatną torbę zwisającą mu przy boku, a trzymającej się na pasie przepasanym przez głowę. Trzymał na niej bezwładnie swoją lewą rękę, przy czym drugą miał schowaną w kieszeni. Po chwili wyjął ją i otwartą uniósł na wysokość głowy, dając znak, że nie ma złych zamiarów.
- Kto idzie pytałem się!? – wartownik jeszcze bardziej się irytował milczeniem nowo przybyłego.
Postać spokojnie schowała dłoń z powrotem do kieszeni i przebiegła wzrokiem od jednego do drugiego strażnika. Spod szala wydobył się łagodny, lecz pełen powagi głos.
- Zwykłym handlarzem jestem… Chciałem spytać, czy to brama do miasta Estel…
Strażnicy spojrzeli na siebie kantem oczu, na chwile nie spuszczając broni.
- A nawet jeżeli, to czego tu chcesz?
W końcu postać wyprostowała się wyjmując brodę z szala. Na odsłoniętej części twarzy można było dojrzeć niewielki, prawie niewidoczny zarost co wskazywało, że był dosyć młody. Jego usta była uformowane w mały, niemal złośliwy uśmieszek.
- Handlować, oczywiście… – rzekł jakby wygłaszając ogólnie znaną tezę.
- A niby czym? – strażnik nie tracił na podejrzliwości. Miał w końcu przed sobą postać, która samym swoim wyglądem zwracała uwagę.
- A, książkami… – odpowiedział ciągnąc za opaskę swojego bagażu.
Obaj wartownicy spojrzeli na siebie ze zdziwieniem. Przybysz widząc to, uśmiechnął się szerzej.
- Chyba nie powiecie mi, że w tak dużym mieście, nie macie antykwariatu? – zapytał jakby opowiadając anegdotę. Drugi ze strażników, który się dotąd nie odzywał, podrapał się w tył hełmu.
- Nooo, mamy jednego takiego antykra… handlarza księgami…
- Taa, ja ci dalej nie wierze. Rzuć mi tu ten tobół spod ramienia… – zażądał pierwszy strażnik.
Przybysz przełożył pas od torby przez głowę i zrobił krok w kierunku wartowników. Ci natychmiast podnieśli miecze na wysokość jego gardła. Ten, zniesmaczony, wykrzywił grymas na ustach na myśl o takim postępowaniu ze swoim bagażem. Zamachnął się i rzucił im go pod nogi. Strażnicy szybko rozpięli torbę i zajrzeli do środka. Wewnątrz rzeczywiście znajdowała się niewielka sterta książek, a oprócz tego pędzel, niewielka buteleczka z atramentem oraz pakunek z żywnością i wodą. Jeden ze strażników wziął jedną z książek i szybko ją przekartkował. Młodzieniec uśmiechnął się. Zauważył analfabetyzm wartownika, gdy dojrzał, że książka była obrócona do góry nogami. W końcu zamknęli torbę i schowali broń.
- Chyba jesteś w porządku… – odezwał się pierwszy, trochę mniej podejrzliwie. Podniósł torbę i podał ją. – Możesz wejść. – Przez chwilę stał w zastanowieniu, po czym spojrzał wędrowcowi prosto w oczy. – Jesteś pewien, że nie lepiej drugą bramą?
Pod kruczoczarne włosy podniosła się jedna brew. – Nie rozumiem…
Wartownik tylko westchnął ciężko. – Słuchaj no, ta brama prowadzi do raczej marnej dzielnicy. Prędzej tam zarobisz w łeb, niż sprzedaż jakąś książkę. No i, przez te cholerne wyp… – zamilkł. Szybko rozejrzał się nerwowo i odchrząknął. – …w każdym razie, radzę ci obejść trochę murów i wejść drugą bramą.
Przybysz znów uśmiechnął się złośliwie i pokręcił głową. – Już raz mnie przeszukali. Drugi raz nie chce.
Strażnik westchnął drugi raz z zażenowania. – A broń macie przynajmniej?
Na te słowa, przybysz odsłonił prawą część swojego płaszcza. Widniała tam niewielka, jednoręczna kusza i parę bełtów przypiętych do pasa. Strażnik uśmiechnął się pogardliwie i zakpił.
- Prawie nic, ale zawsze coś… pamiętaj, że trupy takich jak ty zbieramy stamtąd gęsto… – Przybysz wypuścił powietrze na oznakę kpiny. Wartownik to zignorował i obrócił się w kierunku kolegi. – Otwieraj!
Drugi, natychmiast reagując na rozkaz, podbiegł do bramy. Zaczął walić pięścią w miejscu gdzie widać było mniejsze drzwi.
– Te! Otwierać!
Po chwili oczekiwania odsunęła się niewielka klapka na drzwiach, ujawniając parę niewyspanych oczu.
- Czego znowu…
- Otwierać, handlarzyk chce wejść.
- Jaki do cholery handlarzyk!? W środku nocy?
- Przestań gadać, tylko otwieraj, już sprawdzony.
Postać po drugiej stronie drzwi mruknęła jeszcze parę przekleństw pod nosem, po czym zamknęła klapkę. Po chwili słychać było szczęk otwieranych klamer i zamków, a pod koniec otworzyły się drzwi.
- Właź! – Zawołał wartownik zza drzwi. Wędrowiec założył swój pakunek na plecy i przeszedł na drugą stonę.
Wewnątrz murów panował grobowy spokój, a przygasłe, zaniedbane latarnie skąpiły światła na ulice. Młodzieniec, stojąc jeszcze pod bramą, postanowił zaczerpnąć trochę informacji.
- Więc to jest miasto Estel.
Strażnik, który przed chwilą go wpuścił do środka, spojrzał na niego spod oka. – Czego tu jeszcze chcesz.
- Dowiedzieć się, gdzie tu przespać noc można… jakaś karczma… najlepiej najgorsza, bym wiedział co omijać. –
Strażnik jeszcze trochę niechętnie przyglądał się przybyszowi, lecz w końcu dał za wygraną. Rozluźnił się i usiadł na pobliskim stołku, opierając się o mury.
- Najgorszą, mówicie… to daleko chodzić nie musisz… w tej dzielnicy, gdziekolwiek byś nie wszedł, to wszystko jest spod pieprzonej gwiazdy… taki na przykład „Stary wór”. Piwo dobre mają, gospodarz, też chłop równy, sufit ma prosty, lecz taka hałastra tam przesiaduje, że szkoda gadać… – westchnął ciężko – raz, to co dzień jakiegoś trupa na cmentarz musieliśmy targać…
Przybysz zastanowił się chwilę. Spojrzał w czerń dalszego miasta i się uśmiechnął.
- „Stary wór” mówicie… – złapał się wolną ręką za brodę – …jeżeli tak tam niebezpiecznie, to dlaczego gospodarz nie zamknie karczmy?
- Baa, powiedzcie mu to… rodzinny interes, jedyna robota jaką potrafi i takie tam… – przetarł nos, czego po chwili pożałował z powodu żelaznej rękawicy – …po za tym twierdzi, że w całym tym mordzie, gwałcie i pijaństwie nie jest tak źle i da się wyżyć… jak? Cholera go wie, lepiej sam się go spytaj…
- Ciekawe… a gdzie to jest?
- Od bramy prosto i trzecia uliczka w lewo, na pewno poznasz po krzykach, która chałupa… cholerne miejsce… można bardzo łatwo dostać sztyletem w plecy… hej! Ty chyba tam nie Idzie… – w tej chwili spoglądał na oddalającą się czarną sylwetkę. Ta na chwilę podniosła prawą rękę i nie odwracając się pomachała niedbale na pożegnanie.
Przybysz rozglądał się przez całą drogę do karczmy. Po obu stronach ulicy były drewniane domy, które z rzadka wyrastały ponad parter. W co niektórej chacie przez okna widać było światło, a duża część miała wybitą lub pękniętą chociaż jedną z szyb. Gdyby nie kamienne wyłożenie ulicy i wystający nieopodal mur miejski, mógłby przysiąc, że jest w jakiejś zaniedbanej wsi. To naprawdę musiała być najgorsza dzielnica. W pewnej chwili jego uwagę zwróciła głośna hulanka wydobywająca się z jednego z drewnianych domów. Rzeczywiście trudno przegapić tę gospodę…
Nagle wstrzymał oddech. Znał to uczucie. Ktoś lub coś się zbliżało do niego od tyłu. Dosyć blisko, niebezpiecznie blisko. Ta osoba wyraźnie skradała się w jego kierunku. Lecz nie z nim te numery. Delikatnie puścił pasek od torby i złapał pobliski kant płaszcza. Udał, że drugą ręką sięga do kieszeni spodni. W rzeczywistości, zręcznie wyjął z pasa jeden bełt i dziwnym układem palców chwycił kusze tak, że pocisk był gotowy do załadowania. Jest gotowy. Wyraźnie czuł, że postać jest już za nim, bardzo blisko. Wyjmuje jakiś przedmiot i próbuje pchnąć go w plecy. To był sztylet.
- Może się nadasz… – rzucił szybko przybysz.
Nagle pojawił sie błękitny błysk, brzęk metalu skrobiącego o metal, znowu błysk, kawałek czarnego materiału przefrunął przed oczami napastnika, by potem ujrzeć kuszę wycelowaną prosto w jego czoło.
Wędrowiec przypatrzył się osobnikowi na muszce od stóp do głów. Był to jakiś niski chuderlawiec, ubrany w szmaty, które wyglądały jakby sprzed godziny je wyciągnięto z rynsztoka. Na przerażonej twarzy widać było ślady po siniakach, a z rozwartej paszczy można było dojrzeć dziury miedz zębami. Nawet sztylet który teraz leżał na ziemi ze skrzywionym ostrzem, był kawałkiem naostrzonej blachy z trzonkiem zawiniętym ze skóry. Jego twarz skrzywiła się w grymas rozczarowania.
- Nie nadajesz się…
Strzał i chrupnięcie łamanej czaszki. Bezwładne ciało upadło z impetem na ziemie.
Młodzieniec jednym, błyskawicznym ruchem ręki naciągnął następny bełt i rozejrzał się jeszcze po okolicy. Pusto, jak łatwo się można było domyślić. Głupiec myślał, że sam da rade komuś wyższemu od siebie zarżnąć gardło i zabrać sakiewkę. Rozluźniony rozładował kusze i przymocował ją z powrotem do pasa.
Na drzwiach do głośnego domu była tabliczka nosząca ślady wielokrotnych prób zerwania i oblewania wymiocinami. Napis „Stary Wór” oznaczał, że dobrze trafił. Na jego twarzy kolejny raz pojawił się złośliwy uśmieszek. Wszedł do środka.
Nie zdziwił go widok wnętrza. Drewniana chata z dość dużym pomieszczeniem na parterze, gdzie też mieściło się parę prostokątnych stołów. Na końcu pokoju ujrzał kamienny kominek z tlącym się ogniem, dającym ciepło na całą izbę. Przy każdym ze stołów siedziało paru obdartych oprychów i pijaków. Rechotali się do siebie i do kufla z sobie wiadomych przyczyn nawet nie zwracając uwagi na to że ktoś wszedł do środka. Na paru stołach siedziały, lub tańczyły kobiety, które sądząc po strojach i zachowaniu nie pasującym do ich urody były prawdopodobnie dziwkami. Jednak coś go zdziwiło w całym tym obrazku. Na środku pomieszczenia biegała kobieta – inna niż reszta. Była młoda, ubrana w lekko przybrudzony strój kelnerki, który pomimo rozdarć w paru miejscach zdradzał jej dosyć zgrabną figurę. Z daleka nie mógł dokładnie dojrzeć twarzy, ale po długich, czarnych aksamitnych włosach opadających do połowy pleców, podejrzewał raczej, że powinna być ładna.
Uśmiechnął się drwiąco na te myśl. Płomyk świecy w jaskini mroku.
Po krótkim namyśle, udał się powoli w kierunku karczmarza. Stawiał każdy krok ciężko i z przesadnym podskokiem – specjalnie. Wynikiem tego było dosyć głośne brzękanie monet, które dało się zauważyć nawet w tym hałasie. Czerwone oczy przeskakiwały po całym pomieszczeniu, wychwytując zwrócone ku niemu spojrzenia.
Wreszcie dotarł do kontuaru. Zdjął i delikatnie położył bagaż obok nogi. Obejrzał się raz jeszcze, by ujrzeć delikatne zamieszanie spowodowane jego przejściem. Wszystko zgodnie z planem. Swoją uwagę skierował na karczmarza, który od jakiegoś czasu mierzył go wzrokiem. Czas na trochę gry aktorskiej.
- Czego chcecie?
Ochrypły, podstarzały głos utwierdził go w przekonaniu, że trafił w dobre miejsce. Spojrzał karczmarzowi prosto w oczy i odpowiedział cichym, z nutą udawanej obawy, głosem.
- Nazywam się Wiktor… – zamilkł na chwile, by się jeszcze raz rozejrzeć. – jestem wędrownym handlarzem… szukam noclegu…
Karczmarz zrobił tęgą, ponurą minę i przez chwile zastanawiał się nad odpowiedzią. Jedną rękę uniósł i szybkim ruchem podrapał się w tył głowy. Drugą położył na kontuarze przed sobą, po czym pochylił się do gościa. Jego twarz momentalnie złagodniała.
- Panie… nie chce tu kłopotów… lepiej dla pana, żeby pan poszukał noclegu gdzie indziej…
Młodzieniec wykrzywił twarz na podobieństwo przestraszonej z udawaną pewnością. Pochylił głowę, po czym po kilku chwilach z powrotem ją podniósł, jeszcze raz wpatrując się w oczy karczmarza.
- Nic nie powinno się stać… Jutro poszukam noclegu gdzie indziej… dobrze zapłacę…
Na dźwięk ostatnich słów w oczach gospodarza zaiskrzyło. W ten po chwili przed nim pojawiła się niewielka sakiewka brzękliwych monet, na której niezwłocznie skupił swoją uwagę. Jeszcze chwile stał w bezruchu wyzbywając się ostatnich wątpliwości. W końcu sięgnął po sakiewkę, wyprostował się i zagwizdał.
- Hej, Eliza!
Z środka Sali wyłoniła się kelnerka. Teraz mógł się jej przypatrzeć bliżej. Posiadała krągłą, lecz smukłą twarz z ładnie skomponowanymi policzkami i nosem, a oczy miała w kolorze błękitnym. Wszystko idealnie, poza faktem, że była dosyć blada oraz to, że nie pasowała do tego miejsca.
- Zaprowadź naszego gościa do wolnego pokoju na górze i zostaw mu drugi klucz. Daj mu też dobre posłanie, by był zadowolony z naszej gościny.
Kobieta przytaknęła i obróciła się w kierunku wędrowca.
- Proszę za mną.
Kolejny raz obróciła się i tym razem udała się w kierunku schodów. Młodzieniec przez chwile ją obserwował, po czym wziął swój bagaż na plecy i podążył za nią. Gospodarz przyglądał się im jeszcze przez chwilę jak się oddalali. W końcu parsknął.
- Dziwak… czy idiota…
Po paru chwilach kelnerka zaprowadziła młodzieńca do pokoju gościnnego na piętrze. Wiktor udał się na środek i rozejrzał po pomieszczeniu. Było ono prosto urządzone – znajdowało się tam łóżko ze szmacianym posłaniem, stolik nocny, stół z dwoma krzesłami oraz niewielka szafa. Po wstępnym zorientowaniu się po pokoju, jeszcze raz spojrzał na kelnerkę. Ta uśmiechnęła się do niego.
- Życzę miłej nocy.
Wędrowiec popatrzył na nią chwilę zmartwionym wzrokiem.
- Mam taką nadzieje…
Kelnerce zniknął uśmiech z twarzy. Powoli wycofywała się do tyłu i odwróciła się, udając się w ciemność korytarza. Wiktor podszedł do drzwi, zamknął je na klucz i oparł się na nich plecami. Na jego twarzy kolejny raz pojawił się złośliwy uśmieszek, a w jego czerwonych oczach zaiskrzyło. Będzie się działo!
Szybkim susem zbliżył się do stołu i położył na nim swój bagaż. Chwile w nim grzebał, żeby zaraz wyciągnąć niewielkich rozmiarów pędzel. Wraz z nim położył na stole buteleczkę i na chwile oddalił się na środek pokoju. Jeszcze raz rozejrzał się wkoło.
- Taaa, wszystko będzie idealnie…
Szybkim ruchem poderwał pędzel i zanurzył go w buteleczce. Na włosiu widać było nie atrament, lecz dziwny, połyskujący srebrny płyn. Udał się z powrotem na środek pokoju. Uniósł pędzel przed sobą, po czym zamknął oczy. Końcówka włosia wraz z farbą zaczęła lśnić błękitnym blaskiem. W tej chwili nagłym, lecz płynnym ruchem, schylił się do podłogi i z wielką zawziętością zaczął malować linie. Każdy ruch pędzla zostawiał po sobie błękitną ścieżkę, która już po paru chwilach pracy wędrowca zamykała się w lśniącą pajęczynę. Młodzieniec malował swoje dzieło na coraz rozleglejszym kawałku podłogi, w końcu sięgając samego łóżka oraz innych mebli. Ostatnim ruchem pędzla poprowadził ścieżkę po nodze swojego łoża, pozostawiając lśniący ślad tuż obok poduszki. W końcu wyprostował się i otworzył oczy. Cała błękitna łuna zniknęła momentalnie, zostawiając po sobie blady, ledwie widoczny ślad. Wędrowiec uśmiechnął się chytro na ten widok.
- Gotowe…

* * *

Ciemna noc panowała w pokoju. Grobowa cisza była przerywana tylko ciężkimi oddechami młodzieńca. Leżał na plecach z zamkniętymi powiekami, sprawiając wrażenie pogrążonego w śnie.
W pewnym momencie od drzwi doszedł niewielki trzask. Wiktor natychmiast otworzył oczy, lecz nie ruszał się. Zaczął się dokładnie wsłuchiwać w otoczenie. Na drugim końcu pokoju, usłyszał to na co czekał.
- Cholera jasna. Szybciej!
Niewielki, lecz dosyć wyraźny szept dobiegł do jego uszu. Uśmiechnął się złośliwie i czekał dalej w bezruchu.
W końcu klamka przekręciła się, a drzwi wydały ciche skrzypnięcie. Po podłodze niósł się dźwięk delikatnych kroków, które stawały się coraz bardziej wyraźne. Względną cisze znowu przerwał szept.
- Gdzieś tu musi być złoto! Ten włóczęga gorzej brzękał niż dzwon noworoczny! Musi gdzieś tu je trzymać…
On dalej leżał w bezruchu. Już czuł mniej więcej gdzie się znajdują, a zestawiając to ze swoim słuchem, znał ich każdy ruch w pokoju. Z każdym kolejnym dźwiękiem nabierał pewności co do położenia przybyłych. A oni tymczasem nie próżnowali. Najpierw skierowali się do kufra pod stołem, potem pogrzebali trochę w torbie. Usłyszał parę przekleństw mających w tytule jego książki. Na końcu sprawdzili szafę wraz z płaszczem. Gdy nic nie znaleźli, wszyscy wrócili na środek pokoju, prawdopodobnie by się naradzić. Wiktor uśmiechnął się. Już wiedział, że było ich trzech, a teraz stali dokładnie tam gdzie chciał. Powoli uniósł rękę i ostrożnie kierował ją na bok swojej poduszki. Gdy był już pewny co do ich położenia i tego na czym trzyma dłoń, odezwał się wyraźnym, donośnym głosem.
- Mam was!
Rabusie nie mieli czasu nawet się odpowiedzieć. Momentalnie ze ścieżki od łóżka popłynęła błękitna pajęczyna i potężny blask wydobył się spod ich stóp. Rozległ się głośny, urwany krzyk, po czym znowu nastała cisza.
Wiktor powoli podniósł się, uważając, by nie oderwać dłoni od ścieżki. Usiadł na łóżku i spojrzał przed siebie. Na podłodze leżało trzech rosłych ludzi, wszyscy związani i zakneblowani. Wywijali się niemiłosiernie, za wszelką cenę starając się zerwać więzy. Młodzieniec uśmiechnął się, jak myśliwy uśmiecha się do zdobyczy.
- Ładne łowy… może któryś się nada…
Powoli uniósł się ze swojego łoża i powolnym krokiem udał się do związanych. Ci starali się krzyczeć i wierzgać związanymi kończynami jak najbardziej, byle uniknąć czekającego ich losu, jakikolwiek by on był. Podchodził do nich po kolei, spędzając przy każdym parę dobrych chwil. Badał ich wzrokiem, dokładnie oglądał i gdzieniegdzie odsłaniając ubrania, wpatrywał się na gołą skórę. Zaglądał do oczu, mierzył średnice bicepsów oraz pobieżnie wzrost każdego z nich. Gdy skończył badać ostatniego, z jego twarzy zniknęły ostatnie ślady uśmiechu – zamiast tego królował tam wyraz złości zmieszany z zawodem.
- Żaden się nie nadaje…
Nagle przez drzwi wleciał gospodarz i dwóch rosłych ludzi zapiętych w kolczugi. Właściciel najwyraźniej w wielkim pośpiechu się ubierał, ponieważ miał na sobie jedynie koszule nocną i szmaciany płaszcz. Na dwóch osobach za nim można było dostrzec herby miasta – to byli strażnicy miejscy, wyciągnięci najprawdopodobniej z nocnego patrolu. Trzymali w rękach drewniane pałki, a miecze mieli pochowane w pochwach.
Gdy w końcu spojrzeli na całą scenę w pokoju, wszyscy trzej stanęli jak wryci, a oczami wodzili, to w młodzieńca, to w trzech osiłków. Dopiero po paru chwilach strażnicy schowali pałki, a karczmarz zdołał wykrztusić parę słów.
- Nic…nic panu nie jest?
W jego głosie można było dostrzec więcej zdziwienia, niż troski o gościa, lecz ten nawet nie zwrócił na to uwagi. Szybko zbliżył się do przybyłej trójki.
- Zabierzcie ich, sądząc po smrodzie któryś z nich na pewno jest poszukiwany. Powinniście co najmniej dostać za to pochwałę od kapitana…
Jeden ze strażników podszedł do związanych złodziei i natychmiast zamarł gdy spojrzał na twarze.
- W mordę… to Węgar, Oler i Narek! Mordercy znad Izywodu! Panie, z ich złapaniem nie dało rady już cztery miasta, a ty zrobiłeś to w jedną noc!
Strażnik mówił z nieukrywanym niedowierzaniem. Wiktor kolejny raz zignorował to odkrycie i kontynuował swoim spokojnym głosem.
- Tym bardziej ich zabierzcie… takie ścierwa nie powinny się obalać po ulicach…
Wiktor natychmiast się odwrócił, tracąc całą dozę zainteresowania tym co się dzieje w jego pokoju. Wrócił się do swojego łóżka i natychmiast się na nim położył. Strażnicy trochę zdezorientowani jego zachowaniem jeszcze przez chwile stali jak wryci. W końcu otrzeźwieli. Poczęli wyprowadzać bandytów jednego po drugim, waląc od czasu do czasu pałką po głowię, wymuszając tym posłuszeństwo u złapanych. Po paru chwilach, ostatni wychodzący strażnik, niespokojnym głosem życzył dobranoc.
Gospodarz stał cały czas na środku zszokowany i zagubiony w całej sytuacji. Gorączkowo szukał po całym pokoju jakiegoś wyjaśnienia. Kiedy jego wzrok w końcu utkwił na śpiącej postaci wędrowca, zdobył się na parę słów.
- Kim… kim jesteś??
Młodzieniec otworzył oczy i spojrzał się na właściciela. Skrzywił brwi i odezwał się stanowczym głosem.
- Przecież mówiłem, nazywam się Wiktor Arbend, chociaż muszę przyznać, że nie jestem handlarzem.
- Więc kim?
- Nie musi pan wiedzieć…
- Na sto diabłów, kim jesteś! Trzymam się w tej karczmie od piętnastu lat i każdy inny człowiek na twoim miejscu leżał by taplając się we własnej krwi!
Wiktor na te pytanie uśmiechnął się i zamknął oczy, kładąc się z powrotem do snu.
- Wiesz kim są symbolicy?
Karczmarz chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz na te słowa zamarł z otwartą do połowy paszczą.
- To niech pan na razie zapomni o mnie…
Gospodarz wyraźnie odczytał ostrzeżenie. Jeszcze chwile stał w ciszy na środku pokoju, starając się uporządkować w głowię wszystko to co widział i usłyszał. Po paru chwilach, nie widząc innego wyjścia, skierował się do drzwi.
- Dobranoc…

***

Następnego ranka, Wiktor nie spieszył się do wyjścia. Wstał długo po świcie, a gdy już to zrobił, spędził jeszcze trochę czasu w swoim pokoju. Po porannych ceremoniach z myciem i ubieraniem się, w pierwszej kolejności udał się do swojej torby. Pogrzebał w niej chwilę, by wyciągnąć z niej dosyć sporą, podniszczoną książkę o grubej, zielonej okładce. Jej tytuł brzmiał „Góry złota z Gór Awafal”. Na jej widok uśmiechnął się chytrze.
- Heh, „najciemniej w blasku pochodni”. – zacytował fragment z jednej z dawno przeczytanych powieści.
Jednym ruchem otworzył książkę w połowie. Pierwsze kartki tomu wystawały niedbale na wszystkie strony, lecz reszta była nienaturalnie przyklepana na płask do okładki. Wiktor delikatnie przeleciał kciukiem po ich kancie. Gdy wreszcie natrafił na zgrubienie, jednym zręcznym ruchem wyciągnął wszytą nić. Kartka odskoczyła odsłaniając wydrążony środek książki. Wewnątrz kryła się sakiewka ze złotymi monetami. Wyciągnął ją ze skrytki i część zawartości przesypał do dwóch mniejszych mieszków, a całość schował do kieszeni. Sięgnął jeszcze do torby po swój pędzel i buteleczkę, po czy spojrzał przez okno swojego pokoju. Słońce wskazywało, że jest środek dnia.
- Najwyższy czas trochę „pohandlować”. – powiedział sam do siebie.
Skierował swe kroki na parter, uprzednio zamykając drzwi.
Na dole zastał niewielki ruch. Gdzieniegdzie siedział pojedynczy pijaczyna, z niedopitym kuflem. Gospodarz stał za kontuarem. Wiktor podszedł do niego i usiadł na pierwszym wolnym stołku.
Karczmarz widząc siedzącego gościa, szybko udał się w jego kierunku. Schylił się i ściszonym zaczął ściszonym głosem.
- Pan… jest rzeczywiście tym, za kogo mi się wczoraj przedstawił?
On jedynie podniósł głowę i spojrzał mu prosto w oczy. Jego twarz była bez wyrazu, lecz pełna powagi. To dawało pełną odpowiedź gospodarzowi.
- W takim razie… wybaczy pan całe to wczorajsze zajście… gość tej wagi nie powinien mieć takiego przywitania w mieście… ostrzegałem pana, że to…
Młodzieniec w tej chwili przerwał mu, kładąc palec wskazujący na swoich ustach. Uśmiechnął się do niego szyderczo.
- Nic nie szkodzi, w końcu to z mojej winy tu przyszli. Planuje tu dłużej zostać, więc od razu zapłacę za trzy noce z góry i za szkody, po wczorajszym „incydencie”…
Ledwo skończywszy te słowa, jednym ruchem wyjął z kieszeni przygotowany mieszek złota i rzucił ją na kontuar przed karczmarzem. Ten zdziwiony, jeszcze chwile stał w bezruchu, aż w końcu wziął pieniądze i ukłonił się na znak podziękowania.
- Dobrze, a teraz podaj coś ciepłego do jedzenia i jakieś piwo.
Jako, że piwo było na miejscu w beczkach, to gospodarz się wziął najpierw za nalanie kufla. Wiktor podniósł brew na znak zdziwienia. Ku własnemu zdumieniu stwierdził, że karczmarz nalewa alkoholu do szklanicy na wpół wypełnionej wodą.
- Kpi pan sobie ze mnie?
W tej chwili gospodarz oprzytomniał i o mało co nie upuścił kufla na ziemię.
- Przepraszam… to z przyzwyczajenia…
Wiktor po skończonym posiłku, łyknął ostatnim haustem resztę zawartości szklanicy. Rozejrzał się trochę po pomieszczeniu.
- A gdzie jest ta miła kelnerka? Nie widzę jej tu nigdzie.
Barman odebrał kufel i schował go szybko za kontuar.
- Eliza… nie pracuje w dzień…
Wiktor się trochę zdziwił. W nocy jest zwykle więcej tego „niebezpiecznego” ruchu.
- Nie sądzi pan, że to nie jest zbyt odpowiednie miejsce dla niej do pracy?
Karczmarz widząc, że klient przyczepił się tematu, pochylił się do niego.
- Pan się może nią nie przejmować, ona jest… chora…
- Chora?
- No tak… widzi pan ostatnio panuje tu taka zaraza… ludzi nią dotkniętych łatwo rozpoznać… są bladzi i trochę ospali… no i często umierają… lecz zdarza się, że żyją dalej normalnie… – westchnął – mało jest odważnych, nawet w tej dzielnicy, by iść na gwałt wiedząc o tej chorobie…
- Aha… – skubnął się parę razy ręką w brodę – żaden uzdrowiciel się tym nie zajął?
- No właśnie nie… rozkładają ręce lub milczą gdy się o tym wspomina…
Wędrowiec tylko przytaknął na to stwierdzenie, po czym ruchem ręki oznajmił pożegnanie. Już chciał zejść z krzesła, gdy nagle poczuł, że karczmarz go ciągnie za rękę.
- Jeszcze chwile, panie Wiktorze…
Młodzieniec odwrócił się twarzą do gospodarza, lecz tym razem bez uśmiechu.
- Czy… w godzinach wieczornych mógłby pan uważać?… nie chce tu więcej kłopotów… oczywiście jak panu to nie będzie przeszkadzać…
Wiktor skrzywił brwi na tę wypowiedź. Wiedział, że rozmówca nie chciałby go tu widzieć, ale też nie chce stracić możliwości do zarobku. Delikatnie wydostał rękę, po czym poprawił swój płaszcz i odgarnął włosy.
- To zależy, panie…
- Nazywam się Kanut Litfer…
- Panie Litfer, nie lubię jak coś mi zawraca głowę, więc wszystko zależy od pańskiej klienteli… żegnam…
Tymi słowami kończąc odwrócił się na pięcie, a razem z nim zafalował jego czarny płaszcz. Skierował się do wyjścia.
Będąc na zewnątrz, dokładnie rozglądał się po otoczeniu. W dzień ulice zdawały się wyglądać inaczej, więc starał się dokładnie zapamiętać miejsce gdzie znajduje się gospoda. Mając ręce pozbawione nocnego bagażu, schował je do kieszeni płaszcza i skierował swoje kroki przed siebie. Po jakimś czasie stwierdził, że chyba wydostał się ze slumsów miasta. Drewniane chaty ustąpiły kamieniczkom, a brukowana ulica była względnie czysta, nie licząc gdzieniegdzie rynsztoka. Przechodnie też byli lepiej ubrani, w czyste szmaciane ubiory, jakie można zobaczyć u mieszczan w tym kraju. Zaczepił jednego z nich i zadał mu parę pytań o drogę. Po chwili wiedział już dokładnie gdzie ma iść.
Przechodząc kolejny zaułek, wraz z następnym spojrzeniem na nazwę ulicy zbliżał się do celu. W końcu dotarł – stał przed małym antykwariatem. Rozejrzał się wkoło. Uliczka była w miarę pusta, ruch odbywał się dopiero za zaułkiem w oddali. Świetnie, brak zbędnych świadków. Pewnym krokiem wszedł do sklepu.
W środku przywitał go zapach staroci. W pomieszczeniu na dwóch kamiennych ścianach stały regały pełne książek, gromadzonych przez lata w celu sprzedaży. Na końcu pokoju siedziała przy biurku starsza osoba z okularami. Była ubrana w ozdobny, czerwono-zielony stój uboższej arystokracji. Z wielkim zaangażowaniem czytała przy świecy książkę oprawioną w grubą skórę. Wiktor z daleka rozpoznał dzieło jako „Skrócona historia pierwszej ery Królestwa Estarii”. Podszedł do niej, i z pewną siłą trzasnął dłonią w biurko. Osoba natychmiast oprzytomniała.
- S-s-słucham? Przepraszam, że pana nie zauważyłem, ale ta książka dopiero co przyszła z Asterii. Czy pan może sobie wyobrazić, jakie skarby można w stolicy wytargować za odpowiednią cenę? Na przykład te dwa tomy na regale za panem są przykładem…
- Wincent Arbend!
Przy tych wyraźnych, lecz szorstkich słowach sprzedawca zamarł. Jego twarz zbladła niemal trupio blady kolor. Powoli zaczął wstawać i oddalać się od rozmówcy.
Jego ruchy natychmiast zatrzymała pięść uderzająca w biurko. Wiktor złapał delikwenta za koszule i przystawił mu do nosa pewien przedmiot. Był to jego pędzel z połyskująca na niebiesko cieczą na włosiu. Na ten widok, źrenice sprzedawcy rozszerzyły się do granic możliwości, a jego szczęka zaczęła w niekontrolowany poruszać w górę i w dół, próbując uformować jakieś słowa. Wędrowiec uśmiechnął się złośliwie na ten widok.
- Wiesz co to jest, prawda? I znasz także Wincenta… Więc to ty jesteś Alfred Rosmon?
Krople potu obficie spływały po twarzy antykwariusza. Ślepo wpatrzony w pędzel zaczął się trząść jak w torsji. Szybko przewracał oczami na wszystkie strony, jakby w poszukiwaniu drogi ucieczki. W końcu, zrezygnowany, zwrócił swoją uwagę z powrotem na rozmówce.
- C-c-czego chcesz? – wykrztusił z trudem.
Wiktor uśmiechnął się szerzej na ten znak chęci współpracy. Posadził delikwenta z powrotem na krzesło, a sam się wyprostował i rozluźnił.
- Informacji… po co tu był, i gdzie on się udał?
Sprzedawca na te słowa zaczął się gorączkowo rozglądać.
- Nie znałem go dokła…
- ZA KOGO TY MNIE MASZ DO CHOLERY! – Wrzasnął Wiktor na antykwariusza.
W mig podszedł do sprzedawcy, wyciągnął zza pasa swoją kusze i przystawił mu ją do głowy. Ten tylko zajęczał ze strachu.
- Znałeś go i on przychodził do ciebie w przeszłości wielokrotnie. Inaczej jakbyś go zapamiętał? Ja się teraz grzecznie pytam… Co on od ciebie chciał i gdzie się stąd udawał!?
- Dobrze! Dobrze! Powiem! Tylko zabierz to od mojej głowy!– antykwariusz zaskowyczał ze strachu.
Wiktor, niewiele myśląc, spełnił tą prośbę. Antykwariusz odetchnął z ulga. Wyciągnął z kieszeni chustkę i przetarł nią spocone czoło. Znów spojrzał na gościa.
- Jeżeli dobrze pamiętam… był tutaj… by sprzedać…
- Co sprzedać? – Wiktor odezwał się z groźbą w głosie.
Antykwariusz przełknął ślinę. Chwilę rozejrzał się wokół i za witrynę sklepu, czy na pewno jest bezpiecznie. Upewniwszy się, że nikt nie podsłuchuje, kontynuował.
- No, artefakty…
Wiktor rozszerzył oczy ze zdziwienia.
– Artefakty? TE Artefakty?
Antykwariusz uśmiechnął się na te reakcję.
- Tak, zakazane artefakty zawierające wiedzę na temat symboli. Wincent dostarczał mi ich dosyć sporo na handel… – Rosmon, rozluźniony, zdjął okulary, i zaczął je w nawyku wycierać niedawno wyjętą chusteczką. – … chociaż znam go trochę dłużej i wcześniej nie przypuszczał bym, że by miał dostęp do czegoś takiego…
- Dziadek handlował artefaktami?? – zapytał impulsywnie, ale natychmiast wyłapał swój błąd.
Antykwariusz uniósł brwi w zaskoczeniu.
- Dziadek? Ty jesteś… jesteś wnukiem Wincenta Arbenda? Wiktor Arbend?
Teraz to Wiktor stał w zaskoczeniu.
- Skąd… skąd wiesz o mnie?
Rosmon uśmiechnął się i odetchnął z wielką ulgą.
- Twój dziadek sporo opowiadał mi o tobie. Jedyny wnuk, a dbał o ciebie jak o syna… Chyba nawet przez to zaczął w ogóle ten handel…
- Jak to?
- No widzisz, on nie był zawsze handlarzem… wcześniej… jakieś trzydzieści lat temu, był raczej takim awanturnikiem. Szukał ciekawostek, starych miejsc i takich tam…
Wiktor stał i przysłuchiwał się tym wyznaniom z ciekawością.
- Dopóki nie pojawiłeś się ty. By zapewnić tobie byt, zaczął ze mną handlować. Wiedział, że za to, co znalazł nie dostanie pieniędzy od władz, więc raczej to było dobre wyjście… ale wiedz że mnie ogromnie zaskoczył tą decyzją… nie mówiąc już o tym, że w ogóle miał jakiś potomków, a co dopiero wnuka…
Wiktor ostatnie zdanie przemilczał. Podparł się ścianą i podtrzymując brodę kciukiem zamyślił się. Dopiero po chwili odezwał się.
- Więc pomożesz mi?
Antykwariusz uśmiechnął się.
- Oczywiście.
- Nawet po tym co tu zaszło?
- Oczywiście, żyjemy w trudnych czasach, więc takie zachowanie mnie nie dziwi. Pytaj o co chcesz.
- Więc… powiedz mi skąd przybył… a raczej skąd brał te artefakty…
Antykwariusz złapał się za brodę i zmarszczył brwi w zamyśleniu.
- Nie pamiętam dokładnie… ale nie mówił skąd bierze te artefakty… ale chyba mam gdzieś zapisane z jakiego miasta zawsze przybywał do mnie…
- Masz zapisane? Dasz rade to znaleźć?
- Zapewne tak… chociaż tu jest trochę bałaganu, a to było całe lata temu… Ale powinienem dać rade to znaleźć w ciągu paru dni…
- Więc czekając tu, nie doczekam się tego?
- Raczej nie… nie dzisiaj w każdym razie…
Wiktor znów się zamyślił. W końcu wyprostował się od ściany i obrócił się na pięcie, falując swoim płaszczem.
- To bardzo prosiłbym, żeby pan to znalazł, panie Rosmon.
- Oczywiście, znajdę… tak przy okazji, jak się miewa dziadek? Chyba prościej było by go znaleźć i spytać osobiście?
Młodzieniec stanął w progu i umilkł na chwile. Usilnie utwardzonym głosem odpowiedział.
- Wincent… dziadek… nie żyje… znalazłem jego grób jakieś pół roku temu…
Spojrzał na chwile przez ramię by obejrzeć reakcje antykwariusza. Ten przez chwile posmutniał, po czym zmarszczył brwi.
- Na pewno to znajdę!

***

Wiktor wyszedł przed sklep zmieszany. Rzadko się zdarzało w jego wędrówce, że ktoś dobrowolnie mu pomagał. Coś za coś – to była odwieczna zasada, która spotykał na co dzień, a której próbował przeciwstawiać się jego dziadek. Druga sprawa – artefakty. Odwieczne źródła wiedzy o symbolach w Estarii, konfiskowane dla królewskich symbolików. Jakim cudem jego dziadek mógł je zdobyć i skąd…
Rozejrzał się wkoło. Jeszcze innym pytaniem jest, co teraz będzie robił przez następne dni. Raczej wątpliwe by znalazł w tym mieście jakiegoś odpowiedniego kandydata. Zirytowany, schował dłonie do kieszeni i zaczął iść przed siebie.
Naprzeciw zauważył inną karczmę, lepiej zadbaną niż tą w której ma nocleg. Jedno ściśnięcie sakiewki w kieszeni i stwierdził, że czas najwyższy spożyć następny posiłek. Nie mając najmniejszej ochoty wracać taki kawał drogi, skorzystał z dobrego zbiegu okoliczności.

***

Był już ciemny wieczór, kiedy wyszedł z karczmy. Siedząc przez parę godzin i wsłuchując się w otoczenie, miał nadzieje wyłapać coś interesującego. Niestety, prócz codziennych, mało interesujących spraw, mieszkańcy nic nie powiedzieli. Jedyne co udało mu się zauważyć, to delikatna łuna strachu wokół tej dziwnej zarazy. Dotykała tylko mieszkańców slumsów, lecz całe mieszczaństwo się jej bało. Słyszał nawet głosy o odseparowaniu tej dzielnicy, a w skrajnych przypadkach nawet o spaleniu wszystkich jej mieszkańców.
Wiktor obrał kierunek powrotny do swojego tymczasowego miejsca zamieszkania i zdążył już minąć parę ulic, gdy zapadła już całkiem ciemna noc. W pewnym momencie zauważył płonące pochodnie w oddali. Były trzymane przez grupkę ludzi, skupionych po lewej stronie ulicy w niewielkiej przerwie między budynkami. Podchodząc bliżej, rozpoznał wśród nich strażników miejskich. To wydawało się interesujące.
Podszedł do gromadki i starał się zajrzeć na scenę w uliczce. Mrugnięciem oka zdążył dojrzeć dwie osoby, jedna leżąca, a druga pochylona nad nią. Nie zdążył się dokładnie przyjrzeć, gdyż ktoś zwrócił się do niego z pytaniem.
- Czyż to nie miłościwy pan pogromca rabusiów?
Był to strażnik, lecz był ubrany już nie w samą kolczugę, ale i dodatkowo w zdobiony pancerz z herbem miasta.
- My się znamy? – odparł chłodno Wiktor.
- Pan mnie nie, ale już zdążyłem nieco o panu usłyszeć… – podparł się rękami i z chytrym uśmieszkiem zaczął cytować – „Jakiś czarny dziwak wchodzi do miasta w środku nocy z książkami”, „Idiota myśli, że taką małą kusza się obroni”, „Ten czarny przybysz się pytał o najgorszą karczmę w mieście, więc wskazałem mu Stary Wór”, „Na drodze do Starego Wora znalazłem jakiegoś trupa z bełtem wystającym z głowy”, „Jakiś cudak ze Starego Wora złapał morderców z Izywodu!” – uśmiechnął się jeszcze szerzej – ciekawą sobie budujemy opinię wśród straży, co?
Wiktor przemilczał te wypowiedzi. Bardziej interesowało go to, co się działo w uliczce.
- Co się tu stało? – Zapytał wskazując brodą na miejsce, gdzie była skupiona wokół reszta ludzi.
- Nie wolno mi o tym mówić, ale…
Strażnik wahał się przez chwilę, po czym potarł sobie brodę wolną ręką, a jego usta wykrzywiły się w uśmieszek.
- Wie pan, że tym schwytaniem trochę wstrząsnął pan strażnicą. Staraliśmy się ich złapać od co najmniej kilku miesięcy… niestety zwykle brakowało świadków, by dowiedzieć się chociaż jak wyglądają…
- Zabrakło? – spytał Wiktor znudzonym głosem, wykazując niewielkie zainteresowanie tą sprawą.
- Świadkami mogli być tylko obrabowani, a ci albo nic nie zauważyli, albo zostali wycięci w pień… – strażnik westchnął – w każdym razie – pomógł pan niezmiernie. Możliwe, że i z tym sobie poradzi lepiej od nas…
Strażnik ruszył się z miejsca w kierunku zajścia i ruchem ręki zaprosił go bliżej. Będąc kilka metrów od centrum sceny, wreszcie mógł stwierdzić, o co całe zamieszanie. Na ziemi leżał mężczyzna z zakrwawioną szyją i czołem. Był dosyć młody, lecz ubrany w szmaty, żeby nie powiedzieć, że łachmany. Nad nim był schylony, sądząc po jasnym, charakterystycznym ubiorze, uzdrowiciel. Rozejrzał się dookoła. Na jednej ze ścian były ślady rozbryzganej krwi, a nieopodal ofiary leżał niewielki żelazny sztylet – był czysty. Uliczka sama w sobie była przelotowa.
- Gdzie prowadzi to przejście?
- Wychodzi do dzielnicy Wilczego Koła – jest to miejsce biedoty, jak to nazywają bogatsi te slumsy. – odpowiedział jeden ze strażników.
Wiktor jeszcze raz wrócił wzrokiem na ofiarę. Była blada i nieźle poturbowana. Podszedł do niej, ukucnął i obejrzał dokładnie zakrwawione miejsca. Rana na czole wyglądała jak od zwykłego uderzenia, lecz ta na szyi była ciekawsza. Składała się z dwóch otworów, obecnie zatamowanych przez opatrunki uzdrowiciela. Mieściły się nie bezpośrednio na aorcie, jak to błędnie stwierdził z daleka, lecz obok, jedynie o nią delikatnie zahaczając. Na szyi, po drugiej stronie też znajdowały się dwa otwory, lecz tym razem były płytkie i bardziej można było je zaliczyć jako delikatne wcięcia niż głębokie rany. W dodatku ku własnemu zdziwieniu stwierdził, że ofiara oddycha.
- Co mu jest? – spytał się uzdrowiciela.
- Niewiele… stracił sporo krwi i oprócz tej rany na szyi ma jeszcze parę siniaków, no i ranę od uderzenia na głowie. W tej chwili jest nieprzytomny z wycieńczenia i ubytku krwi. Będzie w takim stanie jeszcze przez co najmniej dwie noce.
Wiktor wyprostował się i oznajmił westchnieniem swoje zamyślenie.
- Panowie… macie tu cholerny problem… zarazem ciekawy… problem…
Strażnicy tylko spojrzeli na siebie w zakłopotaniu. Wiktor pochylił się lekko nad ofiarą i wskazał miejsce na szyi.
- To… jest robota wampira… ale dosyć niezwykłego…
Wyprostował się, obrócił i wrócił do początku alejki. Powolnym krokiem zbliżał się z powrotem w kierunku centrum sceny.
- Ofiara prawdopodobnie szła tą ulicą jakieś dwie, trzy godziny temu…
Stanął na parę kroków przed ofiarą.
- W tym miejscu została zaatakowana przez wampira. Zwykle ten stwór miażdży kończyny swojej ofiary, uniemożliwiając jej ucieczkę i wgryza się głęboko w aortę na szyi, lub bardziej zachłanne, od razu rozszarpują klatkę piersiową, by dostać się do serca…
Obrócił się i spojrzał strażnikom w oczy.
- Ale nie ten.
Skierował się w kierunku ściany i zaczął powoli do niej podchodzić.
- Dziwnym trafem, nasz wampir starał się nie uszkodzić ofiary. Dowodzą tego lekkie, precyzyjne wcięcie po kłach, obok aorty. W dodatku, z początku nasz potworek wziął za lekki uścisk, a ofiara postanowiła walczyć o swoje życie… – wskazał ruchem głowy leżący sztylet. – lecz, nie docenił szybkości i siły swojego przeciwnika… on zresztą też nie doceniał. Prawdopodobnie się przestraszył i „niechcący” rzucił troszkę ofiarą… – wskazał palcem na zakrwawioną ścianę – … co raczej zakończyło jej opór. To jednak nie zniechęciło naszego wampira do posiłku. Dalej obchodząc się ostrożnie, zrobił swoje i odszedł stąd. Sądząc po rozmiarze rany na szyi i możliwości sączenia przez nią krwi, posiłek zakończył… jakieś godzinę temu?
Jeden ze strażników oprzytomniał.
- Co? Szybko, musimy zarządzić poszukiwania, może go jeszcze…
- Darujecie sobie…
Strażnicy, co o mało nie wybiegli w kierunku innych posterunków, znów skupili swoją uwagę na Wiktorze.
- Wampiry są szybsze od ludzi i prawdopodobnie siedzi już w swojej klitce… Teraz go na pewno nie dorwiecie…
Stróże przystanęli i wymienili się spojrzeniami. Jeden drugiemu coś szepnął, po czym ten jemu odpowiedział tak samo. W końcu wszyscy przytaknęli, a dowódca wyszedł przed szereg i zbliżył się do Wiktora.
- Nazywam się Medard Wardner, kapitan straży miasta Estel. Widzę, że zainteresowała pana ta sprawa, panie…
Wyciągnął rękę do Wiktora. Ten spojrzał przez chwilę na nią, po czym spojrzał kapitanowi w oczy i uścisnął ją.
- Wiktor, Arbend Wiktor. Od kiedy to kapitan straży osobiście się zajmuje szumowinami z ulicy?
- Od kiedy burmistrz wszedł mi na głowę za brak wyników. Zresztą tego się pewnie sam dowiesz… A wracając do sprawy…
Wiktor spojrzał to na ofiarę, to na uzdrowiciela i w końcu na samego kapitana. Zwęszył niezłą okazję do zarobku, za umiarkowany trud. I tak nie ma nic innego do roboty, na następne parę dni.
- Tak, bardzo mnie zainteresowała… oczywiście nie za darmo.- Stwierdził Wiktor wykrzywiając usta w swój złośliwy uśmieszek. Kapitan nie był zdziwiony tym stwierdzeniem.
- Tak… To też da się omówić. – dowódca dał znak głową, żeby strażnicy się zbierali – Odwiedzisz jutro naszego burmistrza. Tam sobie omówisz i te sprawę i kwestię zapłaty. Warunek, to trzymać zamknięty pysk przed resztą idiotów w dzielnicy…
Kapitan chrząknął śmiechem, po czym rozejrzał się wokół. Gdy stwierdził, że wszyscy się zebrali, rzucił szybkie „Żegnam” i odszedł.
Wiktor został sam. Było ciemno, a na ulicy huczał mroźny wiatr. Spojrzał jeszcze raz w miejsce, gdzie przed chwilą leżała ofiara. Na środku sceny pozostał jedynie sztylet ofiary, prawdopodobnie zapomniany przez strażników. Podniósł go. Był to srebrny, pięknie zdobiony sztylet, z wygrawerowanymi na rękojeści inicjałami „Z. G.”. Kompletnie nie pasował do właściciela, który ubrany był w poszarpane szmaty, pozostałości po starym mieszczańskim ubiorze.
Stanął na środku w zastanowieniu. Coś za szybko to się dzieje. Kapitan straży trzeciego miasta co do wielkości po stolicy, oddaje bez większych sprzeciwów sprawę nieznajomemu, któremu udało się dać po głowie paru większym opryszkom. Coś tu nie gra. Uśmiechnął się.
- Zapowiada się interesująco…
Włożył ręce do kieszeni i udał się przez uliczkę w kierunku „Starego Wora”. Więc ta dzielnica nazywa się „Wilcze Koło”? Ciekawe…

***

W końcu wszedł do środka. Chłód nocy panujący na zewnątrz niespecjalnie zapraszał na długie wędrówki, więc tym bardziej się pospieszył do miejsca swojego noclegu. W karczmie panował niemal identyczny ruch co poprzedniej nocy. Tak samo wrzeszczący i śmierdzący. Tym prędzej chciał się udać na górę, w oczekiwaniu na następny dzień.
Coś jednak nie było tak. Idąc w kierunku schodów, Wiktor zauważył, że zabawa ucichła. Kątem oka dojrzał, że większość obecnych wpatrywała się w jego osobę. W końcu ktoś mu zastąpił drogę.
Łysy osiłek wpatrywał się w niego swoimi wyłupiastymi oczami, lecz miny nie miał wesołej od alkoholu.
- To ty jesteś ten skurwiel, co przymknął mojego brata!
Rozwiązała się tajemnica pojawienia rabusiów w mieście. Wiktor stwierdził, że ta góra mięśni bez większych problemów mogła by go podnieść i rzucić o pobliską ścianę. Trzeba było grać na zwłokę i w między czasie coś wymyślić.
- Jeżeli masz coś przeciwko, to radze się z nim spotkać w miejscowym lochu. Może go wypuszczą za ładne oczy…
Ta odpowiedź nie zadowoliła braterskiego dryblasa. Wiktor w całej swej błyskotliwości przemykał w myślach jak zręcznie wyjść z tej sytuacji. W pewnym momencie, kątem oka zauważył kelnerkę zakrywającą usta z przerażenia. Wpatrywała się w coś za nim. Szybko skoncentrował się na tej przestrzeni i stwierdził, że dobrze zrobił. Jakaś humanoidalna postać brała zamach znad głowy, prawdopodobnie trzymając coś ciężkiego. Nie jest dobrze. Ułożenie stołów i bliskość dwóch napastników uniemożliwiała bezpośredni odskok. Nagle wyczuł coś nader ważnego – druga postać stała w rozkroku. W szybkim rozrachunku podjął błyskawiczną decyzję. Jej minusem będzie raczej niemiły nadmiar bólu, ale to lepsze niż utrata głowy.
- Cholera… – zaklął pod nosem.
Szybkim, skoordynowanym ruchem kucnął na poziom poniżej pasa napastników. Usłyszał nad sobą łamany męski krzyk oraz odgłos ciętego mięsa i łamanych kości. Jeden z głowy. Błyskawicznie odchylił się w tył i w pełnym pędzie odbił się z całych sił nogami od podłogi. Przeleciał idealnie między nogami drugiego z osiłków, który teraz stał zdezorientowany i przestraszony biegiem wydarzeń. Z całego pomieszczenia było słychać szuranie i przewracanie krzeseł oraz damskie krzyki. Wszystko szło dobrze do momentu zetknięcia się pleców z podłogą. Poczuł jak ogromna, promieniująca fala bólu zaczęła się wydobywać z tyłu jego lewego barku. Zacisnął zęby z całej siły, by choć na moment odgonić powalające uczucie. Na chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczami. Gdy w końcu odzyskał wzrok, zobaczył jak jakaś niewyraźna postać zbliża się do niego.
- Ty… Ty… TY!
Gdy w końcu powróciła jego ostrość widzenia, dojrzał utaplanego w krwi od pasa w górę drugiego osiłka. Właśnie kończył brać zamach siekierą znad głowy. Wiktor szybkim odruchem przeturlał się w bok. Poczuł po plecach jak siekiera z wielkim impetem wcięła się w deski podłogi. Nadal otumaniony bólem z barku, zdołał wreszcie sięgnąć po swoją kuszę. Błyskawicznym ruchem ręki naciągnął jeden bełt i zatrzymując się na ścianie, wycelował w osiłka. Chwiejną ręką i pomimo ogromnego bólu wycelował i nacisnął spust. Bełt przeleciał ze świstem przez pomieszczenie i idealnie trafił w oko ofiary. Pocisk przebił się na wylot tyłem głowy i utkwił w drewnianej ścianie. Bezwładne cielsko padło na podłogę ociekając krwią. Już po wszystkim.
Wiktor z trudem dźwignął się z desek i stanął chwiejnie na nogi. Instynktownie trzymał się prawą ręką za lewy bark, pomimo faktu, że trzymał w tej dłoni kuszę. Rozejrzał się w koło. Wszyscy obecni stali oparci o ściany, niektórzy na podłodze, a inni ukradkiem kierowali się do wyjścia. Byle jak najdalej od miejsca masakry. Kelnerka nadal wpatrywała się w głębokim szoku w zwłoki pierwszego osiłka, któremu cios kompana przepołowił klatkę piersiową od barku do brzucha. Gdzieś w oddali, w końcu oprzytomniał gospodarz, który przez całe zajście chował się za kontuarem.
- E-E-Eliza! Biegnij po straż!~
Kobieta niemal podskoczyła na dźwięk swego imienia. Chwilę się rozglądała zdezorientowana, nadal w szoku, po czym pobiegła do wyjścia.
Młodzieniec, wraz z powolnym ustępowaniem bólu z barku, wracał do pełni zmysłów. Po chwili, ruszył się z miejsca w kierunku kontuaru. Po drodze rozglądał się po pomieszczeniu, a każdy na którym utkwił jego wzrok starał się skulić, lub schować za czymkolwiek. Przynajmniej już nie będzie miał takich problemów, jak ten przed chwilą.
Legł na stołek opierając się o blat i starał się pozbierać siły. Gospodarz mimowolnie podszedł do niego i starał się coś wykrztusić.
- P-P-Pan za-za-za-za…
Wiktor spojrzał spod oka na karczmarza. – Nie przypominam sobie, żeby pan się jąkał, panie Litfer.
Karczmarz momentalnie zamknął usta. W całym pomieszczeniu nastała grobowa cisza. Widać nie co dzień bójka kończyła się takim rozlewem krwi. Gospodarz rozglądał się panicznie po karczmie, aby w końcu jego wzrok utkwił z powrotem na Wiktorze.
- P-P-Pan krwawi!
Ten momentalnie się spojrzał w miejsce zainteresowania karczmarza. Z jego lewego ramienia kapała krew, a rękaw płaszcza aż sczerwieniał.
- Spokojnie, to tylko rana się na powrót otworzyła… niedługo znów się zagoi… – stwierdził obojętnym głosem.
W tej chwili wpadła do gospody kelnerka wraz ze strażą składająca się z czterech ludzi. Pierwszy ze strażników wpierw stanął jak wryty, a potem się cofnął jak zobaczył co leżało na środku podłogi.
- O rzesz… cholera jasna!
Zaczęli się szybko rozglądać po pomieszczeniu w poszukiwaniu sprawcy. Strażnicy momentalnie rozpoznali osobę przy kontuarze. Jeden z nich podszedł do Wiktora i pół przestraszonym, pół poważnym głosem zapytał.
- Pan jest Wiktor Arbend? Czy to pańska sprawka?
Wiktor jedynie przytaknął.
- Więc… chyba my posprzątamy i pójdziemy.
Spojrzał się ze zdziwieniem na strażnika. Kątem oka zauważył, że pozostali zaczęli się brać za zwłoki i je wyciągać na zewnątrz.
- Czegoś tu nie rozumiem… – zapytał w dezorientacji.
- Odgórne rozkazy, nic więcej nie wiem… – strażnik spojrzał w stronę zwłok – …i nie chce wiedzieć…
Wiktor tylko przytaknął i skierował swój wzrok w blat kontuaru. Coś tu mu nie pasuje. Kapitan straży nie dość, że dał obcemu poważne zadanie, to i dorzucił do tego swojego rodzaju immunitet. Zamyślił się. Trzeba będzie zadać trochę więcej pytań burmistrzowi lub kapitanowi we własnej osobie.
W końcu podniósł wzrok i skierował go na salę. Strażnicy już kończyli wynosić zwłoki i zbierali się do wyjścia. Spojrzał jeszcze raz na kelnerkę i karczmarza. Oboje byli przestraszeni i zasmuceni. Musieli stracić dzisiejszy zarobek przez to całe zajście, bo w środku praktycznie nikt nie został ze starej klienteli. Wykrzywił twarz w niezadowolony grymas. Skierował swój głos z powrotem w kierunku strażników.
- Hej!
Paru z nich obróciło głowy.
- Nie macie ochoty się po tym paskudztwie napić?
Strażnicy ustali w zakłopotaniu i spoglądali na siebie raz za razem.
- No chodźcie, piwo warte polecenia, a stawiam wszystkim pierwszą kolejkę!
Na dźwięk ostatnich słów nie dali się prosić dwa razy. Usiedli do stołów i rozluźnieni, komentowali dzisiejsze zdarzenia. Karczmarzowi zabłysły oczy i bez pytania zaczął nalewać trunek do kufli.
Wiktor dopijał czwartą kolejkę kiedy się w końcu uśmiechnął. Zawsze to jakiś sposób by uśmierzyć ból z barku. Spojrzał jeszcze raz na kelnerkę, która z zadowoleniem rozdawała kufle gawędzącym strażnikom. W międzyczasie wyszło i powróciło w większej ilości jeszcze paru, zajmując całe trzy stoły. Trzeba było przyznać, że piwo gospodarz podaje bardzo dobre.
W końcu pochylił się nad pustą szklanicą. Uśmiechnął się jeszcze szerzej i mruknął cicho do siebie.
- Taa… zawsze da się uczynić coś dobrego… czeka mnie jutro sporo pracy…
Wiktor wiedział, że to jeszcze nie koniec wydarzeń z udziałem przybysza w tym mieście…

Leave a Reply