Upadek

Padam ciężko na kolana,
O mało co nie na twarz.
Moja toga wisi na mnie rozerwana,
Niczym łachmany u biedaka.

Splamionym mieczem się podpieram,
Spływa po nim szkarłatna krew.
W moim ciele powoli siły zbieram,
Lecz wiem jakie to daremne jest.

Spoglądam w ostrze na swe odbicie,
By tylko zobaczyć zniszczonego człowieka.
Nienawidzę siebie za to skrycie,
Bo dałem się tak łatwo pokonać.

Mój przeciwnik, mimo że raniony,
Zbiera się i dochodzi, jakby nigdy nic.
A mój honor tak żarliwie broniony,
Znika powoli w goryczy mej.

Słabną powoli me ręce,
Czuje jak się pochylam coraz bardziej.
Ja tonę w swej udręce,
Nie widząc już celu żadnego.

Ostrze puściłem, upadłem na swe dłonie,
Niczym skamlący pies, stałem na czworaka.
Czuje jak me serce piekielnie płonie,
To śmiertelna rana się rozszerza.

Nie mam już po co wstawać,
Wszystko przecież utracone.
Losowi nie warto więcej szans dawać,
Opadam na ziemie swobodnie.

Czuje na mym ramieniu szarpnięcie,
Ktoś mnie podnosi z mego padołu.
Czuje delikatne pchnięcie,
Bym na kolanach ustał znowu.

To kobieta była piękna,
Uśmiechała się do mnie ciepło,
Otaczała ją poświata białego sukna,
Coś takiego się rzadko powtarzało.

Uśmiechnięta, podała mi rękę,
Wstałem uzdrowiony, bez bólu.
Ukróciła mi moją udrękę,
Przyodziała z powrotem w me szaty.

Dłonią mi drogę wskazała,
Daleko gdzieś widniał nowy cel.
Mimo, że milczała,
Wiedziałem co dalej mam robić.

Zebrałem z podłogi swe ostrze,
Zarzuciłem bezwładnie na ramię.
Resztę potu sobie otrze,
I ruszę dalej w drogę.

Kobieta poszła dalej – kolejnego upadłego szukała,
Co pada na ziemie, gdy chęć śmierci dopada.
Pomagała, bo się Nadzieją nazywała,
Co w niezwykłych przypadkach się w Miłość może zmienić.

Leave a Reply