Kolejny raz staję przed lustrem,
Ma twarz umazana krwią poświęceń.
Moje spojrzenie jak zwykle puste,
Obrazuje wnętrze umysłu pełne smęceń.
Przetrawiam jeszcze raz strukturę mojej twarzy,
Staram się przywrócić wygląd mojego uśmiechu.
Machnięciem pędzla z tysiąca myśli kałamarzy,
Ustalam głębokość mojego wydechu.
Marszczę zaskrzypiałe brwi w każdą stronę,
Staram się przypomnieć, który akcent dzisiaj obrazuje.
Skupiam powoli całą wolę,
Żeby przeciwstawić się myśli, która mnie świdruje.
Poprawiam posturę, prostuje się ospale,
By denerwująca prezencja była w najlepszym stanie.
Odchrząkuje przekleństwa, które okupują me gardło zatwardziale,
Testuje parę kwestii, by dokończyć me umysłu wtórne pranie.
W ten mojego znienawidzonego brata obraz gotowy,
Będący mną, a jednak nie obrazujący mnie wcale.
Konieczność dzisiejszego świata, wykładam sobie do głowy,
Lecz konieczność tego grania gotuje mnie niebywale.
Wychodzę na scenę świata po raz kolejny,
Pełny kłamstw do mnie i ode mnie kierowanych.
Gdzie każdy w pada w udawania koleiny,
By stać się tym, kim jesteśmy pośród swych marzeń biernych.
Lecz kto wie, może przyzwyczaję się do tego teatru,
Gdzie bez przerwy niewygodna maska tkwi na twarzy mojej.
A jej do końca nie zdejmie nikt, mimo woli martwego wiatru,
Póki ona nie stanie się prawdziwą twarzą, podczas śmierci twojej.